Pieśni Dziadowskie
dla Davida Hershcopf'a
Q - quality factor
Polazło i echo niosło, chrobotało, łazikując po plejadach,
bolał staw biodrowy i alkoholowa lewitacja.
Przyjaciół mam takich na jakich zasługuję, za moimi plecami
obgadują mnie, wymyślają niestworzone historie, ze mną
w roli głównej. Piją za moje pieniądze, bezbłędnie wyczuwają
przypływ gotówki ze świadczeń socjalnych.
Potrzeba pozostać samemu i mocować się aż do wzejścia zorzy,
by usłyszeć błogosławieństwo w imię ojca który stworzył mnie
na swój obraz i podobieństwo. Przywołać grzybienie białe
z obrazu Clauda Moneta, nenufary szkliste od łez przelanych,
uwierzyć w sens by żyć i nie iść się zabić. Góra jest we mnie
i królewskie pochodzenie psychozy endogennej.
We mnie opiaty egzogenne i lasy podzwrotnikowe w porze suchej,
w czas przeszły, przyszły, w podmiocie lirycznym, o czasie
teraźniejszym. Skażona woda i gorączka połogowa zabiła więcej
ludzi niż wszystkie wojny, woda z Lourdes nie uleczy.
Zobaczyć wielkie milczące sekwoje w majestatycznym bezruchu,
spojrzeć ze wschodniego brzegu zatoki San Francisco, z pokoju
w twoim domu w Oakland, domu do którego mnie zaprosiłeś w tej
alternatywnej rzeczywistości, w której wszystko może się zdarzyć.
A tu zostanie po mnie tylko biała kartka, dyspozycja o kremacji,
już nie zapukam do drzwi, symfonią zieleni, odrobiną jazzu.